W starym lesie pojawiało się widmo zakonnika / Elżbieta Grymel
W starym lesie pojawiało się widmo zakonnika / Elżbieta Grymel

 

Czy duchy zmarłych mogą wracać na ten świat, aby załatwić sprawy, z którymi nie dali rady uporać się za życia? Wygląda na to, że z takim przypadkiem zetknął są pewien hierarcha, kiedy objeżdżał swoje nowe włości!

 

Niegdyś ludzie byli głęboko przekonani o tym, że duchy zmarłych wracają na ten świat, dziś zresztą też wcale nie brakuje osób, które nie mają co do tego żadnych wątpliwości. Jak w swojej pracy pt. "Wierzenia i zachowania przesądne" podaje pani profesor Dorota Simonides, jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy ma być to, że mają tu jeszcze coś do załatwienia. Co ciekawe, dotyczyło to zarówno dusz osób świeckich, jak i duchownych. Jeszcze w wieku XIX i w początkach wieku XX wśród ludu śląskiego krążyło wiele opowieści o tej tematyce. Istniało też sporo pieśni zwanych straganowymi (jarmarcznymi) lub nowiniarskimi, opowiadających o takich właśnie niezwykłych wydarzeniach.

Jedną z nich śpiewałam nawet razem z moją babcią Elżbietą (urodzoną w 1894 roku w Jejkowicach koło Rybnika). Tematyka była jednak zbyt trudna dla małej dziewczynki, więc nie zapamiętałam całego tekstu, ale wiem, że pieśń zaczynała się od słów: Ksiądz się z miejsca poruszuje, głos się za nim rozlatuje... Być może ktoś z naszych starszych Czytelników zna tekst tej pieśni? Wracając jednak do opowieści, którą zamierzam tu przytoczyć, muszę zaznaczyć, że nie jest ona związana z konkretnym miejscem na ziemi śląskiej, więc mogła się wydarzyć wszędzie.

Ksiądz biskup od niedawna pełnił swoją funkcję i żeby zapoznać się z podległymi mu proboszczami i ich parafianami, zamierzał objechać wszystkie swoje kościelne włości. Pewnego jesiennego dnia postanowił odwiedzić dość odległy zakątek. Towarzyszył mu jedynie młody kapelanek, stary woźnica i mały hajduczek. Ponieważ zaczął padać deszcz i droga pokryła się błotem, podróż nieco się przeciągnęła. Kiedy hierarcha i jego towarzysze dotarli do karczmy na rozstajach, było już późne popołudnie. Nie zatrzymali się więc, żeby zjeść obiad, tylko biskup rozkazał wnieść do kolaski trochę suchego prowiantu i wody do picia, bo chciał szybko ruszyć dalej.

W karczmie odradzano im dalszą drogę o tak późnej porze, bo trzeba było przejechać przez gęsty i ciemny las, w którym podobno pojawiało się ogniste widmo zakonnika, wodzące podróżnych po manowcach. Często ognista zjawa goniła za uciekającymi karocami, jakby prosząc o pomoc, ale wszelkie jej słowa zagłuszał silny wiatr, który znienacka zaczynał szaleć w tym prastarym borze. Karczmarka nie mogła jednak przekazać tego wszystkiego dostojnemu gościowi, jako że za wysokie to byłyby progi, więc informacją o widmie podzieliła się jedynie z woźnicą biskupa. Ten przeląkł się bardzo, ale nie wiedział, jak o tym powiedzieć swojemu chlebodawcy, więc zachował tę wiadomość dla siebie. Postanowił jednak mieć się na baczności, gdy bryczka ruszała w dalszą trasę.

Podróżnicy byli jeszcze w lesie, kiedy zapadły ciemności, ale droga była szeroka, więc posuwali się naprzód dość szybko. Musieli jednak gdzieś zboczyć z traktu, ponieważ w pewnym momencie zorientowali się, że zabłądzili. Woźnica zsiadł z kozła i zapalił pochodnię, żeby rozeznać, gdzie się znajdują. Wtedy wśród drzew mignął mu jakiś cień, a potem ujrzał postać w zakonnym habicie. Przybyły dał im znak ręką, a podróżni jak zahipnotyzowani pojechali za nim. Po kilku minutach biskupia kolaska wtoczyła się na dziedziniec starego klasztoru. W refektarzu paliło się światło i stał obfito zastawiony stół. Ponieważ gospodarz się nie pojawił, goście obsłużyli się sami, a potem zwyczajnie posnęli, znużeni długą i męczącą podróżą, opierając głowy o blat stołu.

Jedynie ksiądz biskup walczył z ogarniającą go sennością i odmawiał przypisane na ten wieczór modlitwy. Dramat zaczął rozgrywać się w chwili, kiedy klasztorny zegar wybił godzinę dwunastą. Wtedy nagle w drzwiach pojawiła się postać w habicie, która wcześniej, jeszcze w lesie, skierowała podróżnych do owego konwentu. Zakonnik bez żadnych ceregieli ujął biskupa pod rękę (ten zresztą wcale się nie opierał) i poprowadził schodami prosto do klasztornej piwnicy. Klatkę schodową rozświetlał jakiś dziwny blask, ale mimo tego biskup nie mógł dostrzec twarzy towarzyszącego mu zakonnika.

Co wydarzyło się chwilę później? O tym dowiecie się za tydzień, gorąco zapraszam do lektury!

Komentarze

Dodaj komentarz