Wywzka węgla z hałdy /
Wywzka węgla z hałdy / "Gość Niedzielny" z grudnia 1932 roku

 

Gdy już nie można było znaleźć żadnej pracy, pozostawało zbieranie węgla na hałdach, które można było przypłacić życiem. Bergorze jednak jakoś sobie radzili, zakładali nawet własne związki zawodowe!

 

Dymiące hałdy przykopalniane nierozerwalnie wiązały się niegdyś z krajobrazem Górnego Śląska. Olbrzymie kopce skały odpadowej, zwanej tu potocznie bergą, rosły wraz z wiekiem kopalni. Znikomy procent węgla zawarty w tych odpadach był wyłuskiwany przez bezrobotnych nędzarzy zwanych bergorzami i stawał się podstawą ich egzystencji. Każdy musiał być sprytny, pracowity i zaradny. W okresie wielkiego kryzysu lat 30. XX wieku jednym ze sposobów na przeżycie było zbieranie węgla na hałdach.

 

Lokatorzy hałd

 

Prawo tego zabraniało, mimo to zajmowały się tym całe rodziny, które godzinami koczowały na hałdzie w oczekiwaniu na pojawienie się kopalnianych wózków z odpadowym urobkiem. Setki bezrobotnych pozbawionych dachu nad głową przenosiło się wraz z rodzinami na hałdy do lichych bud skleconych z blachy, papy i starych desek. Na przykład w Szopienicach przy szybie Prittwitz w czerwcu 1936 roku w tak nieludzkich warunkach wegetowało na hałdzie 17 rodzin, które utworzyły tam osadę liczącą ponad 100 osób.

W skleconych naprędce szałasach lub wydrążonych ziemiankach mieszkańcy hałd chronili się przed złą pogodą, odpoczywali, sypiali pokotem na wilgotnym klepisku wyścielonym słomą i szmatami. Za codzienną strawę mieli gotowane kartofle, obierki, dziko rosnące owoce, zioła i chwasty okraszone słoną wodą wypływającą spod szybu i głodem. Chleb, mięso, wędliny i słodycze to były rarytasy, których próbowali tylko przy wyjątkowych okazjach. Kto by tam zresztą o nich myślał. Narastająca bieda zmuszała ludzi do zwierzęcej walki o byt.

 

Milicja i bal

 

Hałdy dzień i noc pełne były zbieraczy, co w dzikiej pogoni za kruszynami węgla doprowadzało do częstszych konfliktów i bezpardonowych rywalizacji o najbardziej dogodne miejsca robocze. Ten narastający chaos starali się ograniczać i uporządkować sami bergorze przez wprowadzanie niepisanego kodeksu dyscypliny i karności. Zbieracze z hałd kopalni Ema w Radlinie utworzyli własny zarząd z prezesem, dzięki czemu zaprowadzono tam zadziwiający porządek. Prezes był niekwestionowanym dyktatorem zbieraczy, decydował o dopuszczeniu do grona bergorzy, wytyczał i przydzielał odpowiednie miejsca pracy, wyrzucał krnąbrnych oraz uchylających się od płacenia składek na utrzymanie utworzonej administracji.

Nad przestrzeganiem obowiązujących zwyczajów czuwały specjalne grupy milicyjne rekrutowane z tej społeczności. Część dochodów ze składek administracja przeznaczała na cele charytatywne i kulturalne. Na przykład w lutym 1935 roku zarząd Związku Hałdziarzy zorganizował w karnawale wielki bal w sali Barteczki na Obszarach. Inicjatorami byli bergorze z hałdy Ema, którzy do zabawy zaprosili również kolegów z okolicznych hałd. Obowiązywał zwykły roboczy strój, więc nikt nie miał prawa przyjść w odświętnym ubraniu. Sala u Barteczki zapełniła się do ostatniego miejsca, a spotkanie połączone z maskaradą i tańcami w przyjaznej atmosferze trwało do samego rana. Znaczny dochód z rozprowadzonych biletów bergorze przeznaczyli na urządzenie wieczornicy połączonej ze świniobiciem.

 

Hierarchia bergorzy

 

Wspólne spotkania zaowocowały nawet pomysłem utworzenia sportowej ligi bezrobotnych, którą zaczęto tworzyć wiosną 1935 roku. Nie był to odosobniony przykład organizowania codziennego życia bez oglądania się na jakąkolwiek pomoc ze strony państwa. Podobne inicjatywy pojawiały się również w innych częściach Górnego Śląska. W 1935 roku w rejonie Katowic istniał związek zrzeszający bergorzy z hałd przy szybach Richthofen oraz Mina, ale różnił się nieco od tego, który obowiązywał na hałdach powiatu rybnickiego. Tam w zależności od stażu i zaradności każdy z bergorzy należał do jednej z trzech hierarchicznych klas.

Do pierwszej należeli zbieracze z największymi przywilejami, których nazywano królami hałdy, bo też mieli po kilka lat stażu w tej branży. Pośrednią grupę stanowiła klasa druga zrzeszająca tych ze stażem od kilku miesięcy do dwóch lat. Najgorzej sytuowana była klasa trzecia obejmująca najmniej doświadczonych i początkujących zbieraczy. Walka o przywództwo na hałdzie niejednokrotnie była jednak okrutna i krwawa. Utrzymanie tytułu króla i związanych z tym przywilejów wiązało się z ustawicznym zagrożeniem zdrowia i życia "panującego". Nie brakowało czarnych epizodów, w których tle była hierarchiczna zależność.

 

Krwawe bójki

 

22 lutego 1935 roku na hałdach kopalni Giesche pod Szopienicami wybuchła krwawa bójka pomiędzy królem Edwardem Paluchem a Emanuelem Kaszycą i Janem Dudzikiem, którzy siłą chcieli przejąć pod swą kontrolę ponad 400 zbieraczy. Doszło przy tym do zamachu na życie dotychczasowego króla hałdy, który w obronie własnej ranił napastników, strzelając do nich z rewolweru. Po interwencji służb porządkowych 17 września 1935 roku odbył się proces przed Sądem Okręgowym w Katowicach, który obnażył przerażające stosunki panujące na hałdach oraz niewolniczy wyzysk pracujących tam w uwłaczających warunkach ludzi.

Podobnie było na hałdzie szopienickiej leżącej w pobliżu szybu Prittwitz, gdzie w czerwcu 1936 roku despotyczną władzę przejął samozwańczy król Jan Szanita. Ten sadystyczny brutal nim znalazł się na bruku przez długie lata pracował w kopalni Mysłowice i był szanowanym górnikiem przodowym. W końcu trafił do bergorzy, gdzie zarobki nie starczały nawet na lichą strawę dla rodziny. Warto tu dodać, że na czarnym rynku cenniejszy był węgiel wydobywany w biedaszybach, dlatego bergorze dostawali o wiele mniej za swą równie ciężką pracę. Średnio jedna osoba uzbierać mogła cetnar węgla (50 kg) w ciągu dnia, za który można było dostać zaledwie 40-50 groszy – maksimum 75 groszy.

 

Nikłe nadwyżki

 

Pamiętać jednak należy, że część węgla bergorze zużywali na własne potrzeby w piecach kuchennych i grzewczych, część zaś odstawiali do sklepików za chleb, kartofle, mydło, naftę i inne artykuły. Spieniężano tylko niewielkie nadwyżki węgla, które po okolicznych miastach, osiedlach i wioskach rozwoziła najbliższa rodzina bergorza, najczęściej kobiety, starcy i dzieci. Węgiel z biedaszybów i hałd sprzedawano na kible (kubły), worki, ręczne wózki i tylko hurtowy handlarz najczęściej odbierał węgiel furmanką. Głównymi odbiorcami byli ludzie biedni, których nie stać było na zakup większej ilości opału.

Zwykle bergorz pracował przez całą dobę. Co pewien czas po wąskich torach na wierzchołek hałdy wyciągano kilka niewielkich wagoników, z których wysypywała się przerastana węglem berga. Wtedy do tych niebezpiecznie usuwających się miejsc, w kłębach kurzu, gryzącego dymu i oparach trujących gazów podbiegali obdarci, umorusani nędznicy, by na wyścigi ładować do połatanych worków okruchy węgla. Wypadki były codziennością – nieżywych i niezdolnych do pracy natychmiast zastępowali inni. Prawie codziennie ukazywały się w prasie komunikaty informujące o kolejnych wypadkach na hałdach.

 

 

 

Skróty informacji o wypadkach na hałdach, o których pisała "Polska Zachodnia":

Na hałdzie węglowej w Królewskiej Hucie zasypanych zostało dwóch 16-letnich chłopców, Bolesław S. oraz Paweł K. Chłopców wkrótce wydobyto, ale byli już martwi. ("PZ" nr 62 z 2.03.1932).
Podczas zbierania odpadków węgla na hałdzie w Siemianowicach, bezrobotny Jerzy Sz. wpadł do dziury z palącą się bergą i doznał poważnego poparzenia nóg i ciała. Odstawiono go do szpitala w Siemianowicach. ("PZ" nr 82 z 24.03.1935).
Na hałdach w Szopienicach wpadł pod koła wagoniku 14-letni Bolesław Z. i doznał zmiażdżenia stopy. Chłopca przewieziono do szpitala w Mysłowicach. ("PZ" nr 129 z 12.05.1935).
Na terenach dzikich kopalń w Lipinach szukał odpadków drzewa sześcioletni Eryk R. Dziecko odłączyło się od innych zbieraczy i wpadło do wąskiego szybiku. Zmarł wskutek zatrucia gazami wypełniającymi niezbyt głęboki wykop. ("PZ" nr 221 z 14.08.1935).
Na hałdzie w Siemianowicach znaleziono zwłoki 51-letniego Szczepana G., który wieczorem wyszedł na hałdę nazbierać węgla. Tam wskutek wydobywających się gazów uległ śmiertelnemu zaczadzeniu. ("PZ" nr 222 z 15.08.1935).
Na hałdzie w Katowicach zbierała odpadki węgla Maria B., w pewnym momencie podszedł do niej nieznany osobnik i bez powodu pchnął nożem. Pogotowie przewiozło ciężko ranną do szpitala w Katowicach. Zajście to było charakterystyczne dla stosunków panujących na hałdach. ("PZ" nr 259 z 25.09.1935).
Na hałdzie w Rudzie Śląskiej 38-letni Alfred K. zbierał odpady węgla i wykopał tunel prowadzący do małego szybiku. W pewnej chwili runęły na niego zwały ziemi i kamieni. Po półgodzinnej akcji jego towarzysze odkopali już tylko zwłoki. ("PZ" nr 288 z 20.10.1935).
Bezrobotni zbierający odpadki na hałdach pod Siemianowicami otwarli nieczynną drewnianą budkę strażniczą, w której odkryli zwłoki mężczyzny. Policja ustaliła, że zmarłym jest bezdomny 53-letni Andrzej S., który ostatnio spędzał noce w biedaszybach i na hałdach. Według policji uległ zatruciu gazami ulatniającymi się z hałdy. ("PZ" nr 351 z 22.12.1935).
Na hałdzie w Łaziskach Średnich doszło do bójki pomiędzy zbieraczami a stróżami kopalnianymi. Gdy klucznicy wezwali bezrobotnych do opuszczenia hałdy, ci obrzucili ich kamieniami. Kiedy ciężko raniony został klucznik K., w obliczu zagrożenia klucznicy użyli broni i ciężko postrzelili bezrobotnego Alojzego S. Obydwu rannych przewieziono do szpitala. ("PZ" nr 241 z 3.09.1936).
Na hałdzie w Czerwionce zajęty zbieraniem węgla Jan B. ze Zwonowic został uderzony spadającym głazem w głowę tak silnie, że stracił przytomność. Ofiarę odstawiono do szpitala św. Juliusza w Rybniku, gdzie stwierdzono u poszkodowanego silny wstrząs mózgu zagrażający życiu. ("PZ" nr 357 z 31.12.1936).
Na hałdzie w Szopienicach stoczył się wielki kamień wprost na zbieracza 73-letniego Edwarda C. Powiadomione władze przewiozły rannego do szpitala gminnego w Szopienicach, gdzie stwierdzono u niego zgniecenia klatki piersiowej i złamania kilku żeber. ("PZ" nr 18 z 18.01.1937).
Na hałdzie w Łaziskach Górnych znaleziono zwłoki nieznanego mężczyzny, prawdopodobnie zaczadzonego gazami z hałdy. Opis zwłok: wiek około 25 lat, wzrost 165 cm, szczupła budowa ciała, twarz blada okrągła, usta grube, włosy, brwi i zarost ciemnoblond. Denat ubrany był w dwie marynarki: jedna brązowa, druga czarna, oraz kurtkę brązową, białe trykotowe kalesony, czarne wełniane skarpetki i czarne wysokie trzewiki sznurowane. ("PZ" nr 47 z 10.02.1937).
Na hałdzie w Siemianowicach grupa bezrobotnych zbierała odpady węgla, kiedy nagle zastała ich burza. Bezrobotny Ryszard B. ukrył się w zapadlisku hałdy, gdzie uległ śmiertelnemu zatruciu gazami. ("PZ" nr 131 z 14.05.1937).

 

 

1

Komentarze

  • Stanik z Rybnika Źebroki/Bergorze 20 kwietnia 2016 17:07Z Niemieckiego życia w umiarkowanym dostatku Śląsacy dostali się w 1922 r.do Polskiego dobrobytu przyniesionego na bagnetach Powstańców z Polski. Ale ten Polski dobrobyt był bardzo srogi jak też opisuje Autor, mieszkańcy a szczególnie dzieci,umierał jak muchy w tym dobrobycie z niedożywienia , chorób,i głodu . Tym szefem tego Polskiego dobrobytu był Grarzynski to on sprowadzał swoich z Małopolski do roboty i na kierownicze stanowiska , a Slasaków wyrzucał na bruk nie patrząc ile mieli dzieci i czy mieli co jeść,i dlatego mieliśmy tą patologie w kryzysie lat 30stych. Polacy pracowali a Sląsacy źebrali, głodowali , umierali ,i do Niemiec uciekali z tego Polskiego dobrobytu.

Dodaj komentarz