Łańcuszek szczęścia

Film „Czterej pancerni i pies” to jedna z najlepszych PRL-owskich produkcji. Oglądały ją z przejęciem całe pokolenia Polaków. Od serialu się jednak zaczęło i na serialu skończyło. Gdyby „Pancernych” kręcono dzisiaj, to kolejne odcinki fabularnej opowieści byłyby tylko punktem wyjścia poważnej produkcji, która mogłaby z powodzeniem wypełnić połowę telewizyjnej ramówki. Po każdym 50-minutowym odcinku pojawiałby się godzinny program typu kulisy serialu „Czterej pancerni”, z którego telewidzowie dowiadywaliby się, co dzieje się na planie, ile razy powtarzano tę czy inną scenę i co jedzą statyści. Nie obeszłoby się też bez filmu dokumentalnego pt. „Jak zbudowany jest Rudy”, zobaczylibyśmy wyniki testów bezpieczeństwa radzieckiego czołgu, dowiedzieli się, ile pali na 100 km i czy można go przerobić na gaz.
Sami czołgiści z kolei rozpoczęliby tak modne dziś kolędowanie po wielu programach telewizyjnych. Jako że przeszli cały szlak bojowy aż do Berlina, na pewno trafiliby do programu „Europa da się lubić”. Gustlik wystąpiłby w rozrywkowym rzekomo „Dubidu”, Grigorij w „Tańcu z gwiazdami”, Olgierd w programie Jerzego Kryszaka „Mój pierwszy raz”, a Janek Kos poprowadziłby sylwestrowy program „Jedynki”. Znalazłoby się też coś dla Szarika, którym zainteresowaliby się twórcy programu „Animals”, a do tego doszłyby jeszcze konkursy SMS-owe. To na szczęście gdybanie. Serial powstał przecież w czasach, gdy nasza telewizja raczkowała. Teraz nie dość, że zawładnęła głowami telewidzów, to staje się coraz bardziej samowystarczalna, bo sama się nakręca, a zapewniają jej to właśnie seriale. To prawdziwa kuźnia kadr dla niemal wszystkich pozostałych programów.
Gwiazdami są dziś nie znakomici aktorzy, ale odtwórcy niemrawych często ról w przeciętnych, ale popularnych serialach. A że jest ich sporo, mamy klęskę urodzaju bohaterów narodowych, którzy w dodatku na wszystkim się znają. Mogą tańczyć, śpiewać, dyskutować na każdy temat. Po co nam piosenkarze, skoro śpiewa pół „Plebanii”, jedna czwarta bohaterów „Klanu” i prawie połowa mieszkańców ul. „Wspólnej”? W naszej telewizji nie oglądamy więc koncertów zawodowych piosenkarzy, wokalistów i ciekawych grup muzycznych, ale śpiewających aktorów. Co tam, że większość z nich śpiewa kiepsko i cudze piosenki, ważne, że ich popularność mierzy się dziesiątkami odcinków. To aktorskie bywanie osłabia jednak siłę oddziaływania samych seriali. Przypomina bowiem, że to, co oglądamy na ekranie telewizora, to filmowa fikcja.
Kiedyś po ostatnim odcinku Janosika wiele osób trzeba było uspokajać, przekonywać, że to tylko film, że tak naprawdę nikogo za ostatnie żebro nie powieszono, że grający Harnasia aktor nadal żyje. Dziś bohater odcinka ulega na ekranie poważnemu wypadkowi, by już 10 minut później występować w telewizyjnym show czy teleturnieju. Pytanie tylko, ile taka serialowa rozrywka do potęgi jest warta. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mimo bogactwa stacji i kanałów, oglądając telewizję coraz rzadziej mamy do czynienia z ciekawymi, autentycznymi osobowościami, a coraz częściej z komercyjną, łatwostrawną, ale ubogą w wartości papką. Serialowy chłam przyrządzany na 14 sposobów.

Komentarze

Dodaj komentarz